- Dziękujemy za zakupy i zapraszamy
ponownie. - Rzuciła Jo z uśmiechem do starszej pani, podając jej
przez kasę jednorazową reklamówkę. Kobiecina odwzajemniła gest,
po czym ruszyła do wyjścia ze sklepu. Josephine dobrze ją znała,
mieszkała kilka domów dalej i zajmowała się swoimi uroczymi
wnukami, kiedy ich rodzice byli w pracy. Często widywały się na
porannych spacerach, ucinały krótką pogawędkę i rozchodziły się
w swoich kierunkach. Niestety dzisiaj pani Collins nie mogła sobie
na to pozwolić, ponieważ śpieszyła się na wieczorną mszę w
okolicznym kościele, a musiała jeszcze zrobić kolację dla dzieci.
Bardzo dobrze rozumiała jej pośpiech.
New Salem było
niewielkim miasteczkiem, w którym ludzie się znali lub chociaż
kojarzyli, w dodatku każdy był tutaj uprzejmy dla drugiego
człowieka. Właśnie dlatego zdecydowała się tutaj zamieszkać,
kiedy wyszła ze szpitala. Na początku wszyscy traktowali ją z
lekkim dystansem i ostrożnością, ale w końcu pani Brown, u której
zamieszkała, przekonała ich do niej. Dzięki temu Jo mogła powoli
oswajać się z innymi, zacząć na spokojnie życie od nowa. Jedyne,
co zostało jej z poprzedniego życia to imię i nazwisko: Josephine
Lugo. To, oraz adres zamieszkania, miała wypisane na dowodzie, który
znaleziono przy niej. Niestety nie miała odwagi, by wybrać się
tam. Przynajmniej na razie.
Do sklepu wkroczyła dziewczyna o
fioletowych, krótkich włosach. W ustach trzymała patyczek od
lizaka i głośno wykłócała się z kimś przez telefon. Była
ubrana na czarno, a jej ciężkie buty uderzały mocno o podłogę,
zostawiając za sobą ślady błota. Poprawiła skórzaną kurtkę i
od razu ruszyła na dział ze słodyczami.
- Mówiłam ci, że to
miasteczko to był idiotyczny pomysł! Już nie powinno jej tutaj
być! - Warczała do słuchawki, przeczesując przy tym swoje
włosy.
- Przejezdni. - Odezwała się za nią koleżanka z pracy.
Jo przeniosła na nią wzrok i podniosła się powoli, dziwnie
pobudzona. Co chwilę pociągała nosem, jakby miała mieć katar,
ale nie zapowiadało się na to. - Uważaj na siebie, Jo, strasznie
leje na dworze. Trzymaj się. - Blondynka ścisnęła jej przedramię
i uśmiechnęła się ciepło. Lugo odruchowo zerknęła w stronę
okien i dopiero wtedy dostrzegła, że pogoda na dworze się
pogorszyła. Przeklęła się w myślach, bo znów zapomniała
parasola, a pani Brown ostrzegała ją przed tym. Westchnęła
ciężko, ruszając na zaplecze. Trudno, jeśli pobiegnie szybko,
sukienka nie będzie na tyle mokra, żeby zapewnić jej chorobę.
-
Dobranoc, Sophie. - Rzuciła i pomachała na pożegnanie.
- Możesz
pożyczyć mój parasol, Josh przyjedzie po mnie rano, więc nie
będzie mi potrzebny! - Zawołała za nią.
- Dziękuję! -
Odkrzyknęła, nawiązując przy tym kontakt wzrokowy z krótkowłosą,
krzykliwą dziewczyną. Jej niebieskie oczy wbiły się w nią jak
noże, zaraz rozszerzając się ze zdziwienia. Jo natychmiast
poczuła, jak włoski na całym ciele stają dęba, a dziwna
adrenalina, której zaznała w dniu wybudzenia ze śpiączki, znów
przepłynęła przez jej organizm. Przez sekundę miała wrażenie,
że warknęła, kiedy chwytała za klamkę. Nieznajoma otworzyła
usta, a patyczek wypadł z nich na podłogę, a zaraz za nim upadła
paczka prażynek. Nie wiedzieć czemu, szatynka szarpnęła za drzwi
i szybko wskoczyła do środka, ale udało jej się jeszcze
usłyszeć:
- Miałaś rację! Znalazłam ją!
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz