Panika nie jest dobrym
rozwiązaniem. – powtarzała sobie w myślach, kiedy szybko
zrzucała z siebie pracownicze ubranie i zamieniała je na swoje.
Robiła przy tym głębokie wdechy, a adrenalina rozgrzewała ją od
środka, chociaż dookoła panował chłód. Tym razem nie marnowała
czasu na ukrywanie się przed niechcianymi ludźmi w toalecie, żeby
nie pozwolić im na oglądanie swoich okropnych blizn po wypadku, w
którym brała udział, a po którym straciła pamięć. Jej ciało
było tak poharatane, że lekarze nie wierzyli, że po roku śpiączki,
uda im się ją wybudzić. Miała roztrzaskaną część czaszki,
połamane żebra, nogi, ogromne obrażenia wewnętrzne, liczne
poparzenia oraz pogryzienia i zadrapania. Te ostatnie były
spowodowane przez okoliczne wilki, które podobno wywlekły ją z
płonącego auta, zostawiły kawałek dalej i uciekły dopiero, gdy
przyjechała policja. Całe jej ciało było pokryte bliznami, które
przypominały jej o wydarzeniu, które wypadło z jej pamięci.
Wstydziła się ich, więc od wyjścia ze szpitala nosiła ubrania,
które zakrywałyby ją całą. W upalne dni zakładała luźne
sukienki, które odkrywały jedynie jej stopy, szyję i przedramiona,
by ludzie nie patrzyli na nią jak na dziwadło. Miała świadomość,
że wszyscy o tym wiedzą, ale czego oczy nie widzą, tego sercu nie
żal. Dopiero, gdy lekarze byli pewni, że jej stan jest stabilny,
odważyli się powiedzieć, że podczas wypadku była w czwartym
miesiącu ciąży. Była. Podejrzewała, że mężczyzna, który
wtedy z nią był, a który zginął na miejscu, był ojcem jej
dziecka, ale nawet tego nie potrafiła sobie przypomnieć. Dlatego
zaczynała uważać, że amnezja stała się najlepszą rzeczą w tym
wszystkim, inaczej mogłaby się załamać. Gdyby nie pani Brown,
pewnie nie wiedziałaby, co ze sobą zrobić. Starsza pani niegdyś
pracowała w owym szpitalu jako salowa, a w tamtym czasie odwiedzała
w szpitalu swoją znajomą, która leżała w pokoju obok. Margaret,
dzięki swoim znajomościom, dowiedziała się o niej i odwiedzała
ją tak często, jak tylko mogła. Pani Brown bardzo jej pomagała,
wspierała psychicznie, traktowała jak córkę, ponieważ sama
straciła dziecko i wiedziała, co Jo czuje. A raczej, co powinna
czuć.
I tym razem nie zatrzymała się przy lustrze, by
sprawdzić czy jakiekolwiek blizny można dostrzec. Od razu rzuciła
się do tylnych drzwi, przerzucając w dłoniach kluczami, byle uciec
szybciej. W efekcie o mało nie zapomniała torebki, a parasol Sophie
pozostał na swoim miejscu. Zauważyła to dopiero, gdy stanęła na
zewnątrz i przekręciła zamek. Zaklęła, ale nie chciała tracić
czasu, więc zaczęła biec, zupełnie jakby gonił ją seryjny
morderca. Jej kasztanowe włosy natychmiast przykleiły jej się do
twarzy, utrudniając widzenie. Deszcz zagłuszał wszystko dookoła,
przez co zaczynała wpadać w paranoję, że owa dziewczyna jest tuż
za nią. Co chwilę oglądała się za siebie, potykając się o
swoje stopy. Pierwszy raz, odkąd tutaj zamieszkała, pobiegła
skrótami. Zawsze, nawet w deszczu, wolała chodzić dłuższą drogą
i napawać się widokami. To sprawiało, że czuła się
zrelaksowana. Do domu dobiegła w kilka minut, a uspokoiła się
odrobinę, dopiero, gdy pozamykała wszystkie zamki. Była cała
mokra, ale nie potrafiła stwierdzić czy w większości to sprawa
deszczu, czy takiego wysiłku fizycznego. Zsunęła ze stóp sandały
i zrobiła kilka niezgrabnych kroków po płytkach, by zaraz stracić
równowagę i wylądować na kolanach. Pies pani Brown – Max –
natychmiast wykorzystał tę okazję i rzucił się na nią, liżąc
ją bezczelnie po twarzy. Wydała z siebie jęk dezaprobaty, próbując
się uwolnić od rudego kundla.
- Max! - Zawołała Margaret i
wychyliła się z kuchni, patrząc na nich karcąco. - Co wy
wyprawiacie? - Poprawiła okulary na nosie, strosząc gęste brwi.
-
Uratował mnie przed upadkiem. - Usprawiedliwiła ich Jo. Ostrożnie
podniosła się z podłogi, przytrzymując się ściany, bo pies
nadal radośnie tańczył między jej nogami, domagając się
uwagi.
- Oh, Jo, przecież ci mówiłam, żebyś wzięła parasol.
- Starsza pani klepnęła psa w bok, by ten się uspokoił. - Idź na
swoje miejsce. - Cmoknęła niecierpliwie.
- Przepraszam,
zapomniałam.
- Nie przepraszaj. - Jo została złapana za ramię
i podprowadzona pod łazienkę. - Weź ciepłą kąpiel, a ja zrobię
ci kolację.
- Naprawdę nie trzeba!
- Nie marudź już,
przyniosę ci suche ubrania. - Ucięła pani Brown. Josephine bez
gadania pokiwała głową i pozwoliła, by za nią zadecydowano.
Margaret miała rację, kąpiel pozwoli jej się uspokoić i chociaż
odrobinę ją ogrzeje. Obecnie była zbyt roztrzęsiona na logiczne
myślenie.
Po kąpieli i kolacji zawinęła się na kanapie,
odruchowo poruszając pierścionkiem, który miała na palcu
serdecznym u lewej ręki. Wykonany był z białego złota, a dookoła
czarnego kamienia owijały się dwa niewielkie listki. Nie miała
pojęcia, skąd go ma, ale chociaż tyle miała z tego wszystkiego.
Uśmiechnęła się mimowolnie, zaraz gasząc światło lampki, którą
miała na stoliku obok. Poprawiła koc i zaczęła uważnie
nasłuchiwać. Nadal była poddenerwowana i lekko oszołomiona. Czuła
napięcie w każdym mięśniu, więc nie potrafiła sobie znaleźć
miejsca. Słyszała jak Max pochrapuje gdzieś przy schodach, jak
gałęzie drzew kołyszą się na wietrze, jak deszcz uderza o ich
liście i dach, słyszała nawet oddech pani Brown w pokoju obok.
Mogłaby przysiąc, że słyszy również bicie jej serca. Ale mimo
to nie potrafiła nad sobą zapanować, a spokój odnalazła dopiero,
gdy usłyszała wycie wilków niedaleko domu. To dziwne, ale wmawiała
sobie, że skoro już raz ją uratowały, to mogą zrobić to znów.
Czasami odnosiła wrażenie, że, dzięki ich bliskości, czuje się
bezpieczniej. Idiotka.
Zdarzało jej się miewać bardzo
rzeczywiste sny, które następnego ranka powodowały u niej
zakłopotanie. Tak było i tym razem. Śniło jej się, że jest
pośrodku lasu, naga, zupełnie bezbronna, a dookoła niej kręcą
się wilki. Na początku lekko powarkują, ale zmieniają to na
przyjazne pomruki. Zataczają dookoła niej kręgi, które z czasem
zaczynają się zmniejszać, aż w końcu dotykają ją swoim futrem.
Sierść przyjemnie pieści, a jednocześnie drażni jej skórę, ale
nie wywołuje żadnej odrazy czy strachu. Jedyne, co czuje, to
bezpieczeństwo i pełną harmonię, której do tej pory nie zaznała.
I wydaje się, że to właśnie za tym tęskniła. Z zachwytem
przykuca, wtulając się w puszyste futro, troskliwe pyski, zmęczone
łapy i wzruszone nosy. Razem tworzą kupkę ciał, rodzinę, watahę,
jeden organizm. Razem tworzą ogromną więź, której nikt nigdy nie
zrozumie. Razem zwalczą wszystko. Razem.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz