sobota, 7 stycznia 2017

Rozdział 2

     Panika nie jest dobrym rozwiązaniem. – powtarzała sobie w myślach, kiedy szybko zrzucała z siebie pracownicze ubranie i zamieniała je na swoje. Robiła przy tym głębokie wdechy, a adrenalina rozgrzewała ją od środka, chociaż dookoła panował chłód. Tym razem nie marnowała czasu na ukrywanie się przed niechcianymi ludźmi w toalecie, żeby nie pozwolić im na oglądanie swoich okropnych blizn po wypadku, w którym brała udział, a po którym straciła pamięć. Jej ciało było tak poharatane, że lekarze nie wierzyli, że po roku śpiączki, uda im się ją wybudzić. Miała roztrzaskaną część czaszki, połamane żebra, nogi, ogromne obrażenia wewnętrzne, liczne poparzenia oraz pogryzienia i zadrapania. Te ostatnie były spowodowane przez okoliczne wilki, które podobno wywlekły ją z płonącego auta, zostawiły kawałek dalej i uciekły dopiero, gdy przyjechała policja. Całe jej ciało było pokryte bliznami, które przypominały jej o wydarzeniu, które wypadło z jej pamięci. Wstydziła się ich, więc od wyjścia ze szpitala nosiła ubrania, które zakrywałyby ją całą. W upalne dni zakładała luźne sukienki, które odkrywały jedynie jej stopy, szyję i przedramiona, by ludzie nie patrzyli na nią jak na dziwadło. Miała świadomość, że wszyscy o tym wiedzą, ale czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Dopiero, gdy lekarze byli pewni, że jej stan jest stabilny, odważyli się powiedzieć, że podczas wypadku była w czwartym miesiącu ciąży. Była. Podejrzewała, że mężczyzna, który wtedy z nią był, a który zginął na miejscu, był ojcem jej dziecka, ale nawet tego nie potrafiła sobie przypomnieć. Dlatego zaczynała uważać, że amnezja stała się najlepszą rzeczą w tym wszystkim, inaczej mogłaby się załamać. Gdyby nie pani Brown, pewnie nie wiedziałaby, co ze sobą zrobić. Starsza pani niegdyś pracowała w owym szpitalu jako salowa, a w tamtym czasie odwiedzała w szpitalu swoją znajomą, która leżała w pokoju obok. Margaret, dzięki swoim znajomościom, dowiedziała się o niej i odwiedzała ją tak często, jak tylko mogła. Pani Brown bardzo jej pomagała, wspierała psychicznie, traktowała jak córkę, ponieważ sama straciła dziecko i wiedziała, co Jo czuje. A raczej, co powinna czuć.
     I tym razem nie zatrzymała się przy lustrze, by sprawdzić czy jakiekolwiek blizny można dostrzec. Od razu rzuciła się do tylnych drzwi, przerzucając w dłoniach kluczami, byle uciec szybciej. W efekcie o mało nie zapomniała torebki, a parasol Sophie pozostał na swoim miejscu. Zauważyła to dopiero, gdy stanęła na zewnątrz i przekręciła zamek. Zaklęła, ale nie chciała tracić czasu, więc zaczęła biec, zupełnie jakby gonił ją seryjny morderca. Jej kasztanowe włosy natychmiast przykleiły jej się do twarzy, utrudniając widzenie. Deszcz zagłuszał wszystko dookoła, przez co zaczynała wpadać w paranoję, że owa dziewczyna jest tuż za nią. Co chwilę oglądała się za siebie, potykając się o swoje stopy. Pierwszy raz, odkąd tutaj zamieszkała, pobiegła skrótami. Zawsze, nawet w deszczu, wolała chodzić dłuższą drogą i napawać się widokami. To sprawiało, że czuła się zrelaksowana. Do domu dobiegła w kilka minut, a uspokoiła się odrobinę, dopiero, gdy pozamykała wszystkie zamki. Była cała mokra, ale nie potrafiła stwierdzić czy w większości to sprawa deszczu, czy takiego wysiłku fizycznego. Zsunęła ze stóp sandały i zrobiła kilka niezgrabnych kroków po płytkach, by zaraz stracić równowagę i wylądować na kolanach. Pies pani Brown – Max – natychmiast wykorzystał tę okazję i rzucił się na nią, liżąc ją bezczelnie po twarzy. Wydała z siebie jęk dezaprobaty, próbując się uwolnić od rudego kundla. 
- Max! - Zawołała Margaret i wychyliła się z kuchni, patrząc na nich karcąco. - Co wy wyprawiacie? - Poprawiła okulary na nosie, strosząc gęste brwi.
- Uratował mnie przed upadkiem. - Usprawiedliwiła ich Jo. Ostrożnie podniosła się z podłogi, przytrzymując się ściany, bo pies nadal radośnie tańczył między jej nogami, domagając się uwagi.
- Oh, Jo, przecież ci mówiłam, żebyś wzięła parasol. - Starsza pani klepnęła psa w bok, by ten się uspokoił. - Idź na swoje miejsce. - Cmoknęła niecierpliwie.
- Przepraszam, zapomniałam.
- Nie przepraszaj. - Jo została złapana za ramię i podprowadzona pod łazienkę. - Weź ciepłą kąpiel, a ja zrobię ci kolację.
- Naprawdę nie trzeba!
- Nie marudź już, przyniosę ci suche ubrania. - Ucięła pani Brown. Josephine bez gadania pokiwała głową i pozwoliła, by za nią zadecydowano. Margaret miała rację, kąpiel pozwoli jej się uspokoić i chociaż odrobinę ją ogrzeje. Obecnie była zbyt roztrzęsiona na logiczne myślenie. 
     Po kąpieli i kolacji zawinęła się na kanapie, odruchowo poruszając pierścionkiem, który miała na palcu serdecznym u lewej ręki. Wykonany był z białego złota, a dookoła czarnego kamienia owijały się dwa niewielkie listki. Nie miała pojęcia, skąd go ma, ale chociaż tyle miała z tego wszystkiego. Uśmiechnęła się mimowolnie, zaraz gasząc światło lampki, którą miała na stoliku obok. Poprawiła koc i zaczęła uważnie nasłuchiwać. Nadal była poddenerwowana i lekko oszołomiona. Czuła napięcie w każdym mięśniu, więc nie potrafiła sobie znaleźć miejsca. Słyszała jak Max pochrapuje gdzieś przy schodach, jak gałęzie drzew kołyszą się na wietrze, jak deszcz uderza o ich liście i dach, słyszała nawet oddech pani Brown w pokoju obok. Mogłaby przysiąc, że słyszy również bicie jej serca. Ale mimo to nie potrafiła nad sobą zapanować, a spokój odnalazła dopiero, gdy usłyszała wycie wilków niedaleko domu. To dziwne, ale wmawiała sobie, że skoro już raz ją uratowały, to mogą zrobić to znów. Czasami odnosiła wrażenie, że, dzięki ich bliskości, czuje się bezpieczniej. Idiotka.
   Zdarzało jej się miewać bardzo rzeczywiste sny, które następnego ranka powodowały u niej zakłopotanie. Tak było i tym razem. Śniło jej się, że jest pośrodku lasu, naga, zupełnie bezbronna, a dookoła niej kręcą się wilki. Na początku lekko powarkują, ale zmieniają to na przyjazne pomruki. Zataczają dookoła niej kręgi, które z czasem zaczynają się zmniejszać, aż w końcu dotykają ją swoim futrem. Sierść przyjemnie pieści, a jednocześnie drażni jej skórę, ale nie wywołuje żadnej odrazy czy strachu. Jedyne, co czuje, to bezpieczeństwo i pełną harmonię, której do tej pory nie zaznała. I wydaje się, że to właśnie za tym tęskniła. Z zachwytem przykuca, wtulając się w puszyste futro, troskliwe pyski, zmęczone łapy i wzruszone nosy. Razem tworzą kupkę ciał, rodzinę, watahę, jeden organizm. Razem tworzą ogromną więź, której nikt nigdy nie zrozumie. Razem zwalczą wszystko. Razem.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Made by Schizma